23 lipca 2016

Rozdział 2



Victoria
            – Chce mi się pić –informuje mnie.
            – Na co masz ochotę? – pytam.
            – Kobieto, daj mi pić albo obiję ci tę brzydką gębę!
Wcale nie wygląda na wkurzonego. Tyle że tak to się często zaczyna. Niekiedy burza przechodzi znienacka. W jednej chwili ogląda spokojnie telewizję, w drugiej zaczyna demolować salon. A innym razem potrafi dobrą chwilę balansować nad przepaścią. Jeśli powiem lub zrobię co trzeba, uspokoi się… Ale jeden fałszywy ruch, nieodpowiednie słowo…
            Wstaję z kanapy. Jest czwartkowe, piekielnie gorące i wilgotne sierpniowe popołudnie. Dzień z tych, które w całości najlepiej przeleżeć na plaży lub nad basenem. Oczywiście dla nas żadna z tych opcji nie wchodzi w grę. Cały dzień spędzamy w domu, w zaciszu klimatyzacji oglądając kanały historyczne. Myślałam, że w spokojny wieczór trochę go wyciszy. Ale teraz sama już nie wiem. W kuchni rozważam wszystkie możliwości. Przygotowanie napoju to istne pole minowe. Najpierw trzeba odgadnąć, o który konkretnie mu chodzi. Potem wybrać odpowiednią szklankę, kubek lub filiżankę. Wreszcie zdecydować się, czy dodać lód, podać słomkę, chusteczkę czy może podkładkę.
            Kiedyś w ogóle nie zareagowałabym na żądanie postawione w ten sposób. Kazałabym mu poprosić, zmienić ton. Przypominałabym, że nie jestem jego służącą. Że powinien odnosić się do mnie z szacunkiem. Wszystko się jednak zmienia. Nie od razu. Drobiazg za drobiazgiem, chwila za chwilą, decyzja za decyzją. Kawałek po kawałku oddajesz siebie. I nigdy już nic z tego nie odzyskasz.
            Wybieram niebieski kubek, ostatnimi czasy jego ulubiony, i wodę – mniej sprzątania, jeśli chluśnie mi nią w twarz. Ręce już mi się trzęsą. Biorę kilka głębokich wdechów. Jeszcze nie puściły mu nerwy. Pamiętaj, nie puściły mu nerwy. Jeszcze nie… Wnoszę kubek do salonu, stawiam na stoliku i udając, że spuszczam wzrok, zerkam na niego ukradkiem. Jeśli jego stopy leżą spokojnie na podłodze, dalej będę próbowała go udobruchać. Ale jeśli już ma lekkie tiki, jeśli przytupuje nogami albo wyciąga rękę, szykując się do zadania ciosu, szybko się wycofam. Pobiegnę po ativan, żeby go otumanić. Mówię wam, gdy raz oddacie kawałek siebie, nigdy już go nie odzyskacie.
            Bierze kubek. Stopy ani drgną. Ręce luźno opadają przy tułowiu. Upija łyk na próbę, po czym odrywa kubek od ust… I odstawia go z powrotem na stół. Kiedy zaczynam wreszcie na powrót oddychać, szybkim ruchem chwyta plastikowe naczynia i ciska nim prosto w bok mojej głowy. Zataczam się, raczej na skutek szoku, a nie siły uderzania.
            – Co to ma być? – krzyczy mi prosto w mokrą twarz. – Co to ma być?
            – Woda – odpowiadam głupio.
Próbuje zadać mi kolejny cios. Woda rozpryskuje się po kanapie. Zaczyna się pościg. Pędzę na dół do szafki z lekami. On biegnie za mną, chcąc powalić mnie na ziemię. Chwycić za włosy i uderzać moją głową o twardą drewnianą podłogę. U progu salonu udaje mu się złapać mnie za kostkę. Upadam ciężko na lewe kolano. Odruchowo kopię go. Słyszę, jak wyje z wściekłości, kiedy uwalniam się i robię kolejne cztery kroki. Znów mnie chwyta i z całej siły przyciska do paneli ściennych. Poręcz stojącego obok krzesła wbija mi się w bok, boleśnie raniąc żebra.
            – Zdzira! – krzyczy jak opętany.
            – Proszę – szepczę. To nic nie da, ale coś przecież muszę powiedzieć. – Proszę, proszę, proszę.
Zaciska dłonie na moich nadgarstkach z taką siłą, że czuję, jak miażdży mi kości.
            – Proszę, kochanie – znowu szepczę, desperacko starając się zachować spokojny ton. – Proszę, puść mnie, kochanie. Sprawiasz mi ból.
On jednak trzymał mocno. Źle oceniłam sytuację, przegapiłam pierwsze symptomy, a teraz pochłonęły go już ciemności. Cokolwiek zrobię, cokolwiek powiem, nie będzie miało znaczenia. Jest jak dzikie zwierzę, które musi kogoś skrzywdzić. Ja zaś, jak zawsze w takich chwilach, czuję, że mimo wszystko go kocham. Kocham tak bardzo, że serce pęka mi głośniej niż którakolwiek kość. I wiem, że muszę być ostrożna. Nie chcę go skrzywdzić. Nagle udaje mi się uwolnić stopę. Wsuwam mu ją pod kolano i podcinam go. Ląduje na ziemi w chwili, gdy udaje mi się uwolnić ręce. Pędzę do łazienki, do szafki z lekarstwami. Plądruję ją w panice, szukając pomarańczowej buteleczki.
            – Zabije cię – ryczy z korytarza. – Dźgnę cię nożem milion razy. Odetnę ci łeb. Zjem serce, wyssę całą krew. Zabiję cię, zabiję.
Potem dochodzi mnie dźwięk, którego nie chcę słyszeć – odgłos bosych stóp zmierzających w stronę kuchni.
            Ativan, ativan, tivan. Gdzie jest, do cholery, ativan?
Trącam niechcący ręką flakonik z lekiem. Spada na podłogę i toczy się po kafelkach. Słyszę kolejny krzyk, krzyk pełen nieskrępowanej, dzikiej wściekłości – zorientował się, że pozamykałam wszystkie noże. Zrobiłam to dwa tygodnie temu w środku nocy, kiedy spał. Musisz być zawsze o krok do przodu. Musisz.
            Ativian poturlał się za muszlę klozetową. Ręce za bardzo mi się trzęsą. Nie mogę go dosięgnąć. Słyszę zgrzyt otwieranych z impetem drzwi kuchennej szafki z wiśniowego drewna. Kubki, talerze i półmiski lądują na importowanych włoskich kaflach podłogowych. Dawno temu zmieniłam wszystkie naczynia na melaminowe i plastikowe, co doprowadza go do jeszcze większej furii. Musi zdemolować kuchnię. Robi to za każdym razem, mimo że brak fizycznych szkód jeszcze bardziej wyprowadza z równowagi. Kolejny głośny trzask, a potem cisza. Wstrzymuję na chwilę oddech, następnie nachylam się nad toaletą, próbując dosięgnąć buteleczki. Przedłużająca się cisza niepokoi mnie bardziej niż głośny rumor.
       
Co on tam robi? Co znalazł? Zapomniałam o czymś?
Zmuszam się, by oddychać miarowo, jakoś uspokoić skołatane nerwy. Ręcznik
– to jest pomysł. Zrolować ręcznik, popchnąć nim buteleczkę i wydobyć ją z drugiej strony. Mam. Z tabletkami uspakajającymi w dłoni skradam się korytarzem teraz spowitym ciszą, przerażona tym, co mogę za chwilę zobaczyć. Jeden krok. Drugi, trzeci, czwarty…
            Zbliżam się do końca korytarza. Po lewej znajduje się dość duży salon, który przechodzi w jadalnię i w gustownie urządzoną kuchnię, a stamtąd jest wyjście z powrotem na korytarz. Wychylam się zza usychającego fiskusa, po czym skradam się na palcach do salonu, bacznie obserwując podstępne zakamarki, w których mógłby się ukryć – narożną kanapę, sponiewieraną meblościankę z telewizorem, postrzępione jedwabne zasłony…
            O czym zapomniałam? O czym nie pomyślałam i ile mnie to będzie kosztować?
Przed oczami pojawiają się obrazy z przeszłości. Scena, gdy wypadł ze spiżarni z tłuczkiem do mięsa i połamał mi dwa żebra, nim zdążyłam uciec. I ta, gdy po raz pierwszy dorwał tasak, ale nie trafił w moje ramię, tylko rozciął sobie udo. Wystraszyłam się, że przebił sobie tętnicę i wykrwawi się, jeśli zostawię go samego. Musiałam, więc stawić mu czoło i wyrwać tasak z dłoni. Pocieszałam go potem, kiedy płakał z bólu. Siedzieliśmy przytuleni, a krew z naszych ran wsiąkała w perski dywan pokrywający podłogę w pięknym sklepionym korytarzu. Nie wolno mi teraz o tym myśleć. Muszę się skupić. Znaleźć go. Uspokoić. Odurzyć.
            Krok po kroku przemykam przez salon i dochodzę do jadalni, uważając na spowite mrokiem kąty i nie przestając nasłuchiwać odgłosów zza pleców. Kuchnia ma wyjście na korytarz, dlatego bez problemu mógłby zajść mnie tyłu. Stopa za stopą. Centymetr po centymetrze. Z buteleczką leków, którą ściskam kurczowo w dłoni niczym puszkę z gazem pieprzowym. Znajduję go w kuchni. Zdjął spodnie i załatwia się właśnie na dywanik. Kiedy pochodzę, podnosi wzrok i uśmiecha się triumfalnie.
            – I co teraz powiesz o swoim dywaniku? – szydzi. – Dalej uważasz, że jest taki wyjątkowy?
Pochodzę do niego spokojnym krokiem, wyciągając pojemnik z ativanem.
            – Proszę cię, kochanie. Przecież wiesz, że cię kocham. Proszę.
            – Zabiję cię – rzuca teraz spokojnym głosem.
Nie odzywam się. Wyciągnęłam tylko w jego stronę słoiczek ze środkiem uspokajającym.
            – Zrobię to w środku nocy. Ale najpierw cię obudzę. Chcę, żebyś wiedziała.
Kurczowo trzymam tabletki.
            – Pozamykałaś wszystkie noże – mówi śpiewnym tonem. – Pozamykałaś wszystkie noże. Czy aby na pewno wszystkie? Jesteś pewna? Jesteś pewna?
Uśmiecha się radośnie, a ja natychmiast szukam wzrokiem suszarki na naczynia, której zawartość porozrzucana jest teraz po całej kuchni. A może został tam nóż? Może umyłam jakiś rano? Nie pamiętam i będzie to pewnie drogo kosztować. Takie rzeczy zawsze mnie drogo kosztują.
            Odkręcam buteleczkę.
            – Musisz teraz odpocząć, kochanie. Wiesz, że wtedy poczujesz się lepiej.
Wysypuję na dłoń kilka pastylek. Pochodzę na tyle blisko, że w nozdrza uderza mnie smród fekaliów. Jednym palcem otwieram mu powoli usta i wciskam w zagłębienie policzka szybko rozpuszczające się pigułki. On obejmuje mnie swoimi brudnymi rękami i niemal czule pociera pulsującą na szyi żyłę.
            – Zabiję cię szybko – obiecuje. – Nożem. Tu go wbiję. Właśnie tu.
Wciska palce mocniej w zagłębienie w szyi, jakby chciał sobie przećwiczyć ten śmiertelny cios. Po chwili widzę, jak rozluźniają się mięśnie jego twarzy. Lek zaczyna powoli działać. Ręka mu opada, uśmiech powoli rozjaśnia twarz. Tym razem jest to uśmiech pełen słodyczy. Niczym promyk słońca podczas ulewnej burzy. Mam ochotę płakać, ale powstrzymuję łzy.
            Kawałek po kawałku oddajesz samą siebie. I nigdy już niczego nie odzyskasz.
Dziesięć minut później leży w łóżku. Rozbieram go z resztek ubrania. Myję gąbką zmoczoną w wodzie z mydłem, choć z doświadczenia wiem, że zapach ekskrementów i tak utrzyma się na skórze jeszcze przez jakiś czas. Będzie mnie potem o niego dopytywać, a ja będę kłamać, bo tak się nauczyłam. Czyszczę jego. Czyszczę siebie. Trzeba umyć naczynia, odłożyć je do szafek. Wyrzucić dywanik. Ale to wszystko może poczekać.
            W zaległej w domu ciszy wracam do sypialni. W świetle nocnej lampki przyglądam się z rozczuleniem spokojnym rysom jego twarzy. Włosom, które zwinęły się nad lewą skronią w złocisty kosmyk. Ustom lekko zaciśniętym, jak u małego dziecka. Delikatnie pieszczę palcami jego policzek. Chwytam dłoń, teraz zupełnie bezwładną, nie robiącą nikomu krzywdy, nie siejąca zniszczenia, i trzymam przez chwilę we własnej.
            I zastanawiam się, czy właśnie tej nocy wreszcie mnie zabije.
            Poznajcie Evana, mojego syna.
            Ma osiem lat.
***
            Witajcie! Na wstępie chciałabym przeprosić moich czytelników za taki długi czas oczekiwania. Wszystko z powodu pracy… I wyjazdu wakacyjnego koleżanki, która służy mi pomocą jako beta. Ale już jestem! Obiecuję nadrobić wszystkie zaległości!
            Co do kolejnego działu. Jeszcze akcja się rozwija, więc proszę o cierpliwość. Obiecuję, że nie pożałujecie
J Czytajcie, komentujcie i korzystajcie ze słoneczka!
            Pozdrawiam!